niedziela, 29 listopada 2015

Na odsiecz

Zainstalowałem sobie grę World of Tanks.
Jechałem na odsiecz mojej drużynie.
Utonąłem w rzece.

środa, 22 kwietnia 2015

Wyjście z Ciemnogrodu cz. 4 - Przybyłem, zobaczyłem, pomacałem izdecydowałem.

Przeczytaj również: Geneza wyjściaWyjście cz. 1, cz. 2, cz. 3

Podróż po krętym, pełnym niespodzianek szlaku elektronicznych gadżetów, doprowadziła mnie pod drzwi, przez które przejść może tylko elita, albo każdy burak mający odpowiednią ilość pieniędzy lub zdolność kredytową. Stanąłem przed wejściem do sklepu oferującego sprzęt Apple, niczym przed szafą prowadzącą do Narni i próbując desperacko opanować drżenie rąk i lejący się po moim czole pot, przekroczyłem próg Matrixa. 

Muszę przyznać, że czułem się nieswojo będąc w krainie luksusu, gdzie ceny wahają się od 1000 do 13 000 zł. Oddać jednak trzeba fakt, że te zabawki mają coś w sobie i nawet jeśli jest to efekt autosugestii, to zabawa produktami Apple dostarczyła mi wrażeń podobnych do tych, które towarzyszyły mi podczas pierwszego kontaktu z kolorowym monitorem (tak, pamiętam czasy kiedy kolorowy monitor był towarem klasy premium, niczym telewizor za komuny). Spodobało mi się.

Po wcześniejszym przestudiowaniu recenzji i porównań oraz osobistym dzierżeniu w rękach obu modeli iPada, zdecydowałem iść z duchem czasu i zainwestować w model Air 2. Być może jest to życie ponad stan, marnotrawienie kapitału zdobytego własną krawicą, a może po prostu danie upustu własnej próżności...tak czy siak decyzja została podjęta. Jeszcze tylko uporanie się z tą cząstką mnie, która twierdzi, że nie jest to do końca dobry pomysł i może lepiej byłoby kupić coś tańszego. A kiedy ta rozsądniejsza część mnie skapituluje, będę mógł spokojnie wejść pod finansową kreskę kosztując zakazanego jabłka. Pod warunkiem, że sprzedadzą mi na raty, ale to już osobna historia. 


niedziela, 5 kwietnia 2015

Z pamiętnika poróżnika cz. 3 - Malkontent plażuje, baluje i opisuje (rozdział I)

Przeczytaj również: Z pamiętnika podróżnika cz.1, oraz część 2.

O wyspie w telegraficznym skrócie

Nie lubię, nie bardzo chcę i nie czuję się kompetentny podawać faktów dotyczących wyspy, jednak nawet najbardziej prymitywna relacja z pobytu w jakimś miejscu zawierać powinna choćby kilka podstawowych informacji o owym skrawku ziemi na naszym padole łez. Osobiście wolałbym skupić się na własnych spostrzeżeniach, doświadczeniach czy refleksjach, jednak nikt nie mówił, że będzie łatwo. Będąc osobą ceniącą sobie pewnie standardy, postanowiłem wywiązać się z ciążącego na moim podróżniczym sumieniu obowiązku i przytoczyć kilka faktów o samej wyspie. 

Gran Canaria jest jedną z siedmiu wysp pochodzenia wulkanicznego zaliczanych do archipelagu Wysp Kanaryjskich otoczonych przez Ocean Atlantycki. Gran Canaria, wraz z Teneryfą, Fuerteventurą oraz Lanzarote są największymi i najbardziej spopularyzowanymi z Wysp Kanaryjskich, na które co roku przybywają ogromne rzesze turystów. Wyspa kontynentalnie jest częścią Afryki, terytorialnie zaś przynależy do Hiszpanii, a jej stolicą jest liczące niemal 400 tysięcy mieszkańców miasto Las Palmas de Gran Canaria. Miejsce to oddalone jest ok. 5000 km od Warszawy, ok. 200 km od najbliższego stałego lądu na kontynencie afrykańskim i ok. 1250 km od najbliższego europejskiego portu, który znajduje się w Kadyksie. Różnorodność stref klimatycznych występujących na wyspie sprawiła, że Gran Canaria określana jest mianem "kontynentu w miniaturze". Osoby zainteresowany tematem odsyłam do portali podróżniczych, na których znaleźć można informacje o poszczególnych miastach, szlakach komunikacyjnych czy demografii wyspy, choć z doświadczenia wiem, że informacje ogólne w znakomitej większości brane są z jednego, uniwersalnego źródła zwanego Wikipedią.

Ostatni etap podróży

Moim miejscem docelowym, w którym miałem mieć kwaterę główną, była dzielnica Faro w części wyspy zwanej Maspalomas, która oprócz stolicy jest głównym celem złaknionych przygód i słońca turystów. Dostanie się z lotniska do kompleksu domków wypoczynkowych, o wdzięcznej nazwie El Cardonal Apartaments, w których czekała na mnie prycza, ciepły prysznic i jeszcze cieplejsza strawa, zajęło mi około godziny. Zaraz po wyjściu z samolotu i wzięciu mojego przymusowo danego do luku bagażowego plecaka, otrzymałem od miłej hiszpanki mapkę turystyczną wyspy oraz piękny uśmiech na powitanie. Do Faro dojechać można było bezpośrednio autobusem (linia 66). Dla osób nie mogących się odnaleźć w nowym miejscu, na przystanku autobusowym, dobrą radą służył pan w odblaskowej kamizelce z napisem "Bus Informaction" mówiący w językach: hiszpańskim, angielskim, włoskim i niemieckim. Osobom niemającym talentów do języków obcych zawsze pozostawał migowy i wręczona w terminalu mapka. Podróż minęła bez niespodzianek. Po wyjściu z autobusu pierwsze kroki skierowałem na znajdującą się nieopodal plażę, by powiedzieć "cześć" kanaryjskim wydmom oraz Atlantykowi. Odpowiedniej oprawy chwili powitania nadał drink "Sex on the beach", w jednej z przyplażowych knajpek oraz doza niczym niezmąconej refleksji. Chwilo trwaj wiecznie!

środa, 18 marca 2015

Dój!

Kupiłem sobie ostatnio napój Frugo. Poczułem w ustach smak dzieciństwa, a pod nakrętką znalazłem taki oto napis: "Dój wymię wolności!". Więc doję śmiejąc się w duchu i będąc pełnym uznania dla autora napisu.
Myślałem, że tego typu dodatki nie są w stanie mnie już rozbawić. Na szczęście się myliłem.

środa, 11 marca 2015

Wyście z Ciemnogrodu cz. 3 - Kości zostały rzucone

Przeczytaj również: Geneza wyjściaWyjście z Ciemnogrodu cz.1 oraz część 2

Kości zostały rzucone, decyzje podjęte. Po dogłębnej autoanalizie doszedłem do wniosku, że jestem po części romantykiem, po części zaś człowiekiem predysponowanym do zakupu sprzętu dla gierojów tzn. zabawki firmy Apple. Nie żebym był jakimś szkaradnym, zawistnym, bogatym chu...dupkiem czy też lanserem z ego nadmuchanym do granic możliwości, tak jak sugerowali to bywalcy jednego z for branżowych. Po prostu raz w życiu chciałbym kupić coś z naprawdę górnej półki. Tak oto mój wybór został ograniczony do sprzętu z systemem operacyjnym Windows lub iOS. Nie spodziewałem się, że wyrzucenie ze sfery rozważań systemu Android wiązać się będzie z odrzuceniem 90% sprzętu dostępnego na rynku. Biorąc pod uwagę moją wcześniejszą charakterystykę wychodzi na to, że romantycy są gatunkiem na wymarciu, a bogatych jest niewielu. Czy to znaczy, że przyszło nam żyć w świecie "lamusów"? Nic to, diagnozy socjologiczne pozostawiam naukowcom, a sam skupiam się na dręczącym mnie dylemacie.

Windows - orka na ugorze

Nie ukrywam, że do tego systemu mam sentyment związany z tym, że praktycznie nigdy na żadnym innym tak naprawdę nie pracowałem i z żadnym nie mam tylu wspomnień co ze starym, pospolitym Windowsem. To właśnie na tym systemie dokonałem pierwszej udanej instalacji programu (chyba jakiejś gry), to właśnie ten system doprowadzał mnie do białej gorączki wieszając się z niewiadomych przyczyn, to na nim odtwarzałem pożyczone i Bóg jeden raczy wiedzieć skąd wzięte filmy, w tym także pierwszego pornola. Łezka w oku się kręci na samo wspomnienie tamtych chwil. Będąc sentymentalnym swój wzrok skierowałem na urządzenia działające pod tym właśnie systemem. 

Moje rozczarowanie było proporcjonalne do sentymentu. Takiego ubóstwa oferty nie spodziewałem się w najśmielszych snach. Nie dość, że na Windowsie działa dosłownie kilka (z interesujących mnie sprzętowo) tabletów to jeszcze w większości są to tablety Asusa i Acera, do których to firm nigdy nie miałem zbyt dużego zaufania. Oprócz tego, w ofercie są jeszcze twory firm, o których nigdy nie słyszałem i chyba nieprędko usłyszę ponownie. Nie jestem miłośnikiem eksperymentowania i kupowania kota w worku, dlatego jedynym modelem, który zwrócił moją uwagę to Nokia Lumia 2520, która na pierwszy rzut oka byłaby wręcz idealna. Nie dość, że Widnows to jeszcze Nokia, do której żywię równie duży sentyment. Związek doskonały! Niestety, moja euforia szybo została zgaszona przez doczytanie, że moją niedoszłą Lumię obsługuje system Windows 8.1 RT. Co to jest? Nie mam pojęcia, ale po przeczytaniu kilku artykułów dotyczących tego dziwadła i przypomnieniu sobie traumy korzystania z Windowsa Vista, stwierdziłem, że nie jestem gotów na testowanie straszydła. Czar prysł. Zarówno ja, jak i mój portfel przeżyliśmy głębokie rozczarowanie, ponieważ Nokia miała ofertę, której mógłbym podołać finansowo, a alternatywą jest sprzęt Apple, którego ceny wywołują zarówno u mnie, jak i u mojej kieszeni gęsią skórkę. 

Apple - owoc zakazany 

Po przeżytych rozczarowaniach swoją uwagę skierowałem na wyroby amerykańskiego giganta spod znaku nadgryzionego jabłka. Przyznać muszę, że miałem odczucia ambiwalentne, gdyż z jednej strony czytane przeze mnie recenzje i opinie zachęcały do poważnego rozważenia zakupu tego cudu, z drugiej zaś, ceny mają zaporowe i kupno takiego sprzętu stanowi dla mnie drogę przez mękę wyrzutów sumienia i wątpliwości. 

W swojej ofercie Apple posiada dwa tablety, które mnie zainteresowały. Są to IPad Air oraz jego nowsza wersja Air 2. Tablety z rodziny mini trzeba było odrzucić, ponieważ miał być to zamiennik laptopa, a ciężko uznać za zamiennik coś, co nie osiąga nawet 1/4 wielkości ekranu notebooka. Wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że jest to sprzęt godny polecenia i wart swoich pieniędzy, dlatego też postanowiłem wejść w nieznaną mi krainę luksusów i zbędnych wydatków. Moja próżność i niezdrowa ciekawość sprawiły, że niczym biblijna Ewa, podjąłem decyzję o spróbowaniu zakazanego jabłka. Kupuję iPada, a wybór modelu pozostawiam na czas po wizycie w sklepie i osobistym kontakcie ze sprzętem. Przyszłość czeka... 

sobota, 7 marca 2015

Malkontent Wesoły - "Jestem feministką"

Jest kobieta, której nigdy się nie odmawia - na imię jej Wena. Nadchodzący czas i zbliżające się wraz z nim święto kobiet, natchnęły mnie do aktywności twórczej, której owoce przedstawiam poniżej. 

Jestem feministką - kobietą wyzwoloną
W żadnym razie matką, broń Boże żoną!

Nie moją jest winą, że natura pokarała,   
I zamiast siusiaka, łechtaczkę mi dała. 

Dlatego też walczę! Z męskim uciskiem, 
Dowodząc wyższości orgazmu - nad wytryskiem.

Jestem feministką, chłopom się nie kłaniam, 
Nienawidzę ich za to, że mniej od nich zarabiam.

Swój brak kompetencji, podszyty kompleksami,
Leczę dość skutecznie - parytetami.

Gryzę zajadle, pomocną samczą dłoń,
Rzucam się do gardła, biję młotkiem w skroń.

Jestem feministką - kobietą wspaniałą!
Gardzę i przeklinam, tradycję skostniałą.

A kiedy jakiś "podludź" otwiera przede mną drzwi,
Biję chama w czerep! Aż do pierwszej krwi.

I gdy parszywiec jakiś, w dłoń mnie całuje, 
Biegnę do toalety, gdzie obficie wymiotuję.

Jestem feministką - kobietą wyższej rasy,
A wszyscy faceci, to parszywe k....asy. 

Tylko jeden problem jest obejść mi ciężko, 
Jak ja biedna mam wynieść pralkę - na dziesiąte piętro?!

Poza tym wcale nie jestem, od mężczyzn gorsza! 
Wszak tak jak i oni - codziennie golę wąsa! 

Jestem feministką...

Wszystkim kobietom, zarówno tym wyzwolonym i tym zniewolonym, tym wojującym i tym pokornym, życzę wszystkiego najlepszego w ich wspólnym dniu - Wesoły M.

piątek, 6 marca 2015

Z pamiętnika podróżnika cz. 2 - Dotrzeć na Kanary (rozdział II)

Przeczytaj rownież: Dotrzeć na Kanary rozdział I

To co mnie zdziwiło to bardzo znikoma ilość funkcjonariuszy Straży Granicznej na terenie terminala. Wiem o tendencji do redukowania ilości funkcjonariuszy SG na lotniskach, ale żeby nie widzieć ani jednego? Pierwsze co mi przyszło do głowy, to to że może wszystkich przenieśli na Stare Kiejkuty, ale czy może to być? Nie dowiem się nigdy. Przez bramki bezpieczeństwa przepuszczali podróżnych pracownicy prywatnej firmy ochroniarskiej. Pan w średnim wieku, nieco łysiejący z wyćwiczonym mięśniem piwnym i pozostałością po muskułach z dawno minionych dni, pytał tonem nieznoszącym sprzeciwu przy okazji mieląc gumę do żucia w paszczy: "Jakiś sprzęt elektroniczny jest? Wyciągamy!". Swoją władzą nad "malućkimi" podkreślał założonymi na klatce piersiowej rękami. Brak taktu, kultury i profesjonalizmu aż się prosił o komentarz, jednak życie nauczyło mnie pokory. Milczałem. Gwoli sprawiedliwości - reszta pracowników na bramkach wydawała się w porządku.

Mój wypchany nieco ponad dopuszczalne gabaryty plecak kazano mi zdać do luku bagażowego (na szczęście bez dopłaty) i wpuszczono mnie na pokład Boeinga 7373-800, którym odbyłem pomyślny lot na Gran Canarię. W gronie prawie 200 osób znajdowali się nieliczni przedstawiciele wieku dziecięcego. Byłbym wielce zdziwiony, gdyby siedzieli daleko ode mnie, na szczęście szybko się zorientowałem, że powodów do zdziwień nie będzie. Pięć godzin słuchania głośnych śmiechów, krzyków, płaczu, potrząsania fotelem, skakania po pokładzie i moich desperackich prób panowania nad emocjami sprawiło tę podróż niezapomnianą. Z nostalgią wspominałem chodzące niedawno przede mną, apetyczne nogi lotniskowej dzierlatki próbując oderwać myśli od natrętnych bachorów siejących grozę i strach wśród reszty pasażerów. Na szczęście dotarliśmy, a ja zachowałem resztki świadomości. Odnotowałem przy tym poważny brak w moim podróżnym wyposażeniu - nie wziąłem ani słuchawek do telefonu, ani stoperów do uszu, co odbiło się na mojej kondycji zarówno fizycznej jak i psychicznej.

Trudy podróży wynagrodziła mi ponad 20-sto stopniowa temperatura, choć nie do końca odczuwalna ze względu na silny wiatr oraz perspektywa tygodniowego oderwania się od trosk i problemów, które bez żalu pozostawiłem w Polsce. Wakacje czas zacząć - witaj Gran Canario!

środa, 4 marca 2015

Z pamiętnika podróżnika cz. 2 - Dotrzeć na Kanary (rozdział I)

Przeczytaj również: Z pamiętnika podróżnika cz.1

Czekając i próbując cieszyć się z życia niewiele miałem powodów do radości. W pracy atmosfera robiła się nerwowa z powodu zbliżających się zmian, na które wszyscy czekali, a na które niewielu miało wpływ, życie prywatne ogarnął marazm i generalnie klimat był nerwowy - jak to w zimie. Jedną z niewielu pozytywnych perspektyw, zbliżających się wraz z początkiem roku, był mój długo wyczekiwany wyjazd. Wyjazd do raju.

Nie jestem osobą, która dużo podróżuje. Wiąże się z tym brak umiejętności dobrego pakowania, który wraz z moją tendencją do zostawiania niektórych rzeczy na ostatnią chwilę, przynosi niekiedy opłakane skutki. Tym razem jednak mniej więcej uporałem się z bagażem i to co leżało w mojej gestii zostało zrobione na czas. Kłody pod nogi rzucił mi przewoźnik o nazwie Ryanair. Otóż okazało się, że mogę odprawić się tylko w jedną stronę bez dodatkowych kosztów. Chcąc odprawić się wcześniej niż siedem dni przed odlotem należy zarezerwować sobie miejsce, oczywiście odpłatnie. Ponieważ leciałem na równy tydzień, odprawić za darmo w drogę powrotną mogłem się w dniu wylotu, co stanowiło pewien problem logistyczny. Wiem, jakbym odżałował te kilka euro na rezerwację to nie byłoby problemu, ale jestem osobą, która nie lubi kiedy coś się na niej wymusza, a tak właśnie odebrałem zmiany, które wprowadził Ryanair. Poza tym wyszła ze mnie męsko - polska natura: ja nie dam rady? Oczywiście, że się odprawię o tej 5:00 rano w dniu odlotu i jeszcze zdążę wydrukować kartę pokładową. Wszystko byle nie dać Irlandczykowi zarobić. I tak się właśnie stało.

Podróż do stolicy przebiegła bez problemów. Polskiemu Busowi nie mam nic do zarzucenia, zwłaszcza biorąc pod uwagę cenę biletu. Dla tych, którzy zapłacili więcej pewną niedogodnością okazać się mógł nie do końca działający Internet (głośno reklamowane Wi-Fi) czy brak światła w toalecie. Ale przecież nie bez powodu wynaleziono latarki w telefonach prawda? Niewątpliwie wskazane wyżej niedociągnięcia techniczne rekompensowały gniazdka elektryczne pod fotelami. Czy był w nich prąd to nie wiem, ale sama świadomość, że mogę w każdej chwili podpiąć telefon do ładowania, działała na mnie uspokajająco. W autobusie, przy umiejętnym wykorzystaniu łokci i barków, udało mi się zająć miejsce na górze z samego przodu, co gwarantowało niezapomniane przeżycia. Jak wakacje to wakacje, trzeba korzystać na całego. Niestety rzeczywistość nie sprostała oczekiwaniom. Największym przeżyciem podróży był widok kilku przydrożnych cór Koryntu oraz wymalowanego na różowo w centrum jakiejś wsi budynku, do którego drogę wskazywał baner z napisem "Sex shop. Samoobsługowy". Żałuję do dziś, że nie udało mi się uwiecznić tego marketingowego ewenementu na fotografii. Kto wie, może okazja kiedyś się powtórzy?

Po prawie pięciu godzinach jazdy cały i zdrowy dotarłem do stolicy. Złapałem tramwaj prowadzący do dawno niewidzianego kuzyna i bezbłędnie trafiłem pod jego drzwi. Wizyta u rodziny przebiegła tak, jak każda wizyta u lubianych, ale rzadko widywanych krewnych... Rozegraliśmy scenariusz w Herosa VI, w którym odnieśliśmy spektakularne zwycięstwo. Po wyczerpującej walce naszymi wirtualnymi herosami poszliśmy spać przed 3:00, a o 5:00 trzeba było wstać, z powodu konieczności odprawienia się na lot powrotny i wydrukowania karty pokładowej, o czym pisałem wyżej.

Na lotnisko w Modlinie (tanie linie są tanie między innymi dlatego, że nie latają z centralnych lotnisk) dostałem się pociągiem, o wdzięcznej nazwie "Elf", po niecałej godzinie jazdy. Transport z centrum Warszawy do portu lotniczego jest zorganizowany tak, żeby podróżni mogli wypowiadać się w samych superlatywach o jego organizatorach. Na dworcu, niemal spod drzwi pociągu wskakuje się do autobusu, który mknie jak szalony (bezpośrednio!), prawie że na samą płytę lotniska. Jestem pewien, że planiści rozkładów celowo zorganizowali połączenie tak, że autobus odjeżdża z dworca o 7:51, a pociąg z Warszawy przyjeżdża o 7:55. Zmusza to podróżnych do zaczekania na kolejny autobus, co wiąże się z możliwością napawania się dworcowym klimatem oraz oddaniu się refleksji iście egzystencjalnej. Kto wie, może wymuszone oczekiwanie przyczyni się kiedyś, albo już się przyczyniło, do poznania przez jakiegoś samotnego podróżnika miłości swego życia? Ja nikogo nie poznałem, za to zmarzłem, a moje refleksje ograniczały się do "k... jak zimno".

Udało się! Dotarłem na lotnisko Warszawa Modlin. Pierwsze wrażenie? Kawałek ulicy (pasa startowego) z niewielką przybudówką na środku szczerego pola. Nie tak sobie wyobrażałem lotnisko, które w nazwie ma "Warszawa" - jakby nie było, stolica sukcesu, symbol siły i potęgi. Jaki sukces takie lotnisko. Jedynym pozytywnym akcentem była całkiem urodziwa dzierlatka, która przechadzała się tam i z powrotem prezentując przy tym całkiem apetyczne nogi. Niestety, nie dla psa kiełbasa. Dzierlatka poleciała do Brukseli, jak mniemam do króla Donka, zostawiając mnie sam na sam z wyobraźnią.

piątek, 27 lutego 2015

Wyjście z Ciemnogrodu cz.2 - Fuck the system

Przeczytaj również: Geneza wyjścia oraz Wyjście z Ciemnogrodu cz.1

Po długich namysłach, nieprzespanych nocach, setkach przeczytanych recenzji i opinii, postanowiłem iść z duchem czasu i zainwestować w tableta. Oczywiście głównym powodem jest to, że nie stać mnie na zakup obu: tableta i laptopa, ale oprócz tego postawiłem na mobilność, nowoczesność i powodzenie w środowisku  "tableciarek". Dla niewtajemniczonych "tableciary", to odpowiednik dziewczyn potocznie zwanych "blacharami", które charakteryzują się wielkim pociągiem do drogich samochodów, a co za tym idzie, również do ich właścicieli. O ile istnienie tych drugich jest naukowo potwierdzone, o tyle te pierwsze są tworem czysto teoretycznym i nie zostały jeszcze odkryte, a ja postanowiłem zbadać ten dziewiczy teren i zainwestować w nowe odkrycia, łącząc przyjemne z pożytecznym. 

Wracając jednak do sedna sprawy, okazało się, że podjęcie tej męskiej decyzji to tylko pierwszy krok do wejścia w XXI wiek. Będąc laikiem nie mam zielonego pojęcia czym się różnią systemy operacyjne, na których działają urządzenia mobilne typu tablet. Jest Android, jest Windows Phone, jest i iOS. Wierzcie mi, człowiek który się tym nie interesuje, a który chce podjąć w miarę przemyślaną i świadomą decyzję, ma nie lada problem w połapaniu się, o co w tym wszystkim chodzi. Potrafiąc jednak korzystać z wyszukiwarek internetowych postanowiłem poszerzyć swoją wiedzę w tym zakresie. Z perspektywy czasu uważam, że nie było najlepszym pomysłem zaczynanie od for branżowych. Czytając dyskusje użytkowników, czy wręcz specjalistów wysokiej klasy (jak to sami sugerowali swoim forumowym jestestwem) poznałem rzeczy wielce ciekawe, wręcz tajemne, ale nie do końca takie, o jakie mi chodziło. Temat wyboru tableta zaczął być dla mnie problemem społeczno-socjologicznym. Otóż, czytając jedno z for o tematyce komputerowej, dowiedziałem się, że pod każdym systemem działa inna grupa ludzi. W telegraficznym skrócie:

Android - użytkownicy tego systemu to nowoczesne dinozaury. System bardzo rozpowszechniony, jednak nie grzeszy ani bezpieczeństwem, ani poziomem zaawansowania, a fakt że jest on "otwarty" sprawia, że nawet najnowsza wersja jest już przestarzała w chwili aktualizacji. Niewątpliwą zaletą jest też to, że na Androidzie działa większość sprzętu, w tym również tego z najniższej półki cenowej. Tym samym jego użytkownicy to nierzadko średnio zaawansowane technologicznie leszcze o wątpliwej zawartości portfela, które fakt, że mają nowy-stary sprzęt, rekompensują sobie tym, że mogą sobie dać widgety na pulpit. Krótko mówiąc: jestem fajny, bo mam zegarek w kształcie pokemona na pulpicie mojego taniego tableta.

Windows Phone - ludzie korzystający z WP to współcześni romantycy, których do tego systemu przyciąga sentyment i wspomnienia, kiedy to mogli wyrwać każdą laskę na kolorowy monitor i najnowszą piracką wersję windowsa na komputerze. Są to ludzie, którzy nie korzystają ze sklepu z aplikacjami bo wiedzą, że i tak nic tam nie ma. Żyją nadzieją, że czasy dawnej świetności Windowsa z pecetów powrócą również w wersji mobilnej. Wytykani palcami, wyśmiewani w towarzystwie, zamykają się w sobie tworząc małą, windowsową rodzinę, będącą na marginesie cywilizowanego świata. 

iOS - biorąc pod uwagę fakt, że program ten jest tworem obsługującym urządzenia firmy Apple, które są chyba najdroższymi na rynku, użytkowników można podsumować krótko: zwykle chuje i lanserzy, skoro ich stać. Poza tym, system podobno najbardziej zaawansowany technologicznie w porównaniu do innych.

Samo przez się się rozumie, że ci od Androida śmieją się tych od Windowsa, ci od Windowsa gardzą tymi od Androida, a wszyscy razem łączą się w nienawiści do tych od iOS - a. 

W świetle nowych, wstrząsających dla mnie informacji, musiałem zadać sobie jedno, ale za to bardzo ważne pytanie: kim ja jestem? Leszczem czy romantykiem? A może gdzieś głęboko w głębi duszy siedzi we mnie pazerny (bo na pewno nie bogaty) "chujolanser"? Odpowiedź na to pytanie jest kluczowa w mojej dalszej drodze do oświecenia, gdyż determinować będzie wybór systemu, na którym chciałbym pracować, a co za tym idzie wytyczy mi drogę do konkretnych modeli tabletów. Mając na uwadze rangę problemu, po raz kolejny muszę oddać się dogłębnej (auto)refleksji nad tematem, co niniejszym czynię. O rezultatach napiszę, gdy nadejdzie pora. Bywaj!

poniedziałek, 23 lutego 2015

Tytan pracy

Nie tak dawno temu zdarzyło mi się prawie zaspać na autobus. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że był to autobus, którym miałem wracać z pracy do domu. 

piątek, 20 lutego 2015

Wyjście z Ciemnogrodu cz.1 - Tablet czy laptop?

Przeczytaj również: Geneza wyjścia

Tak oto mój laptop dogorywa, a ja muszę podjąć tę rękawice i zdecydować co dalej. Z nowościami na rynku gadżetów elektronicznych nigdy nie byłem za pan brat, co mocno mi utrudnia temat znalezienia zastępcy mojego sędziwego Lenovo. Po dość długim czasie mentalnych przygotowań podjąłem się wejścia, w niezbyt przyjazny dla mnie, świat elektroniki. 

Pierwsze starcie i pierwszy dylemat: laptop czy tablet? Nigdy nie miałem do czynienia z tabletami i szczerze mówiąc, nigdy nie potrafiłem do końca zrozumieć czym się ludzie tak zachwycają, bo ani to telefon, ani komputer. Gabaryty tabletów z jednej strony za duże, żeby np. Wsadzić do kieszeni, z drugiej zaś za małe, żeby godnie obejrzeć film czy na nim popracować. Niewątpliwą zaletą jest jednak to, że jest to gadżet ze swej natury bardzo mobilny, co doceniłem dopiero po moim niedawnym wyjeździe na Kanary. Pięciogodzinny lot bez jakiegokolwiek zajęcia potrafi dać we znaki, zwłaszcza kiedy człowiek chce się oderwać od wszędobylskich bachorów. Z zazdrością spoglądałem na innych pasażerów, którzy oddawali się wirtualnej rozrywce, na tabletach właśnie, mając w nosie to co się działo wkoło. 

Po przeciwnej stronie barykady stoją laptopy (notebooki), które to znam, z pomocą których napisałem swoje prace dyplomowe i do których odczuwam pewien sentyment. Przy okazji zdałem sobie sprawę z tego, jak bardzo jestem zacofany jeśli chodzi o rynek komputerowy. Nagle okazało się, że są w sprzedaży twory takie jak ultrabooki czy phablety, o istnieniu których nie miałem do tej pory pojęcia. Minusem laptopów jest brak mobilności, co dobrze zobrazował pewien recenzent/bloger, którego nazwy niestety nie pamiętam, pisząc że notebook to nie urządzenie mobilne, tylko przenośne. Podejrzewam, że dla przeciętnego gimnazjalisty jest to stwierdzenie równie odkrywcze jak to, że trawa jest zielona, ale dla mnie było przewrotowe, niczym odkrycie Kopernika. 

Zdobywszy informacje, które zakwestionowały mój dotychczasowy światopogląd, oddać się muszę refleksji nad moją informatyczną przyszłością, a o jej wynikach napiszę pózniej. Ciężko jest wyjść z Ciemnogrodu.  

czwartek, 19 lutego 2015

Z pamiętnika podróżnika cz.1 - Jak Malkontent na Gran Canarie się udał

Cześć, wybieramy się w styczniu na Gran Canarie, chcesz przylecieć do nas na tydzień?

Człowiek słysząc takie pytanie nie zastanawia się zbyt długo nad odpowiedzią, zwłaszcza jak nie miał wakacji od dłuższego czasu. Szybkie przeliczenie dni zaległego urlopu, telefon do kierownika z zapytaniem czy nie będzie problemu i oto stało się – Gran Canaria czeka. Pierwsze kroki skierowałem na wyszukiwarki lotów, żeby sprawdzić czy w ogóle coś tam lata poza sezonem wakacyjnym. Jakież było moje zdziwienie kiedy okazało się, że owszem lata, ale ceny w dwie strony oscylują w okolicach 2000 zł – z prawie dwumiesięcznym wyprzedzeniem! Ponieważ zaufanie do wszelkiej maści zbiorowych wyszukiwarek ofert mam dosyć ograniczone, postanowiłem zaatakować oficjalne strony przewoźników, którzy niemal w nazwie mają przymiotnik „tani”. W ten oto sposób udało mi się znaleźć lot za ok. 800 zł w dwie strony. Da się? Da się! I nic to, że lot był z Warszawy i że jest to kwota tylko niewiele niższa niż całe moje ciułane od dawna oszczędności. Król się bawi, złotem płaci.

Mając za sobą rzecz najważniejszą, czyli wirtualny bilet do raju, pozostało mi załatwić rzecz z pozoru błahą, jednak o znaczeniu priorytetowym z punktu widzenia logistyki – połączenie ze stolicą w odpowiednim terminie za niewielkie pieniądze. Nie będę ukrywał, że zacząłem upatrywać w tej okazji swoją szansę na pierwszą, niezapomnianą z założenia podróż polskim Pendolino. Mając w pamięci wielkie banery reklamujące podróż tym cudem myśli technicznej za jedyne 49 zł (!) czym prędzej wpisałem w wyszukiwarkę adres Polskich Kolei Państwowych czując rosnącą ekscytację z nadchodzącego w moim życiu przełomu w dziedzinie podróżowania. Oto jest, oficjalna strona PKP. Drżącymi palcami wstukuję cel podróży, stację wyjazdu, datę i z kropelkami potu na czole najeżdżam na przycisk „Wyszukaj”. I wyszukało. Przyjemność podróżowania Inter City PREMIUM, bo przecież o premium tu chodziło, zaczynała się od 120zł, co stanowczo odbiegało od zapewnień uśmiechniętej pani z reklamowego banneru, że pojadę już za niecałe pięć dyszek. Ty zakłamana suko! – pomyślałem. Kiedy giną marzenia puszczają hamulce. Szybko jednak się zreflektowałem i postanowiłem z pokorą przyjąć ten fakt do wiadomości. Nie dziś, to jutro. Będąc jednak patriotą (w miarę możliwości) postanowiłem, że mimo wszystko pojadę pociągiem wspierając w ten sposób polską kolej, polski kapitał. Szukam dalej, tak jakbym nadstawiał drugi policzek. Niestety z podobnym skutkiem. Bilety zaczynające się od 108 zł definitywnie wyk-  
luczały podróż koleją. Swoją uwagę skupiłem więc na autobusach i popularnym Polskim Busie, który polski jest tylko z nazwy.Nauczony doświadczeniem, już bez emocji wstukuję dane do podróży i przecieram oczy ze zdumienia. Podróż w jedną stronę to koszt16 zł łącznie z opłatą za rezerwację. Niestety w tym przypadku mój patriotyzm poległ pod ciężarem nieubłaganej ekonomii. W sumie tylko 4 godziny jazdy więcej (w obie strony), a grubo ponad 150 zł oszczędności. Moje pieniądze, mimo szczerych chęci, nie poszły do polskiej kieszeni. Pozostaje mi pogratulować PKP za to, że woli puszczać puste w połowie składy niż obniżyć ceny biletów – „szacun”. Przed rezerwacją załatwiłem sobie nocleg u rodziny, żeby móc jechać dzień przed wylotem i odpocząć przed dalszą podróżą, jednocześnie ciesząc się towarzystwem nieocenionych kuzynów.

Tak przebiegły przygotowania do mojej największej podróży AD 2015. Pozostało czekać na termin wyjazdu i cieszyć się życiem…czekam więc i cieszę się ile sił, a Ciebie zapraszam za jakiś czas na ciąg dalszy opowieści o moich pierwszych od lat, prawdziwych wakacjach...

Obrazy pobrane z:
1) http://pl.wikipedia.org/wiki/Pendolino dostęp: 10.01.2015r.
2) http://pl.wikipedia.org/wiki/PolskiBus.com dostep: 10.01.2015r.

czwartek, 12 lutego 2015

Konsekwencji!

Ludzi, którzy odpowiadają za produkcję niezatapialnego papieru toaletowego, powinno postawić się przed Trybunałem Stanu. Bądźcie przeklęci.

Pełnosprawna dyskryminacja

Słowo "dyskryminacja" jest już od jakiegoś czasu dosyć modne i nic nie wskazuje na to, żeby miało z tej mody wyjść, tak więc postanowiłem słów kilka na ten temat napisać w nadziei na lepszą poczytność. Takie czasy nastały, że dyskryminuje się wszystkich. Hetero dyskryminują homo (nigdy na odwrót!), biali dyskryminują czarnych (nigdy na odwrót!), katolicy muzułmanów (nigdy na odwrót!), a tak w ogóle to wszyscy, jak jeden mąż (oprócz rzecz jasna Żydów), są antysemitami. Niektórych dyskryminuje się również poprzez sam fakt nie mówienia o nich. O zoofilach czy nekrofilach nie mówi się prawie wcale, a w czym są oni gorsi od gejów i lesbijek? Każdy zasługuje choć na odrobinę uwagi. Tak jest i inaczej być nie chce. Koniec, kropka. Idąc więc z prądem, a nawet pod, czerpiąc z własnych obserwacji i doświadczeń innych, przyszło mi na myśl popełnienie poniższego tekstu.

Zdarzyło się jakiś czas temu, że moja znajoma zmuszona była poszukać pracy. Ot, ktoś powie, że historia jakich wiele. Być może, jednak prowadzi do ciekawych wniosków. Znajoma znalazła się w sytuacji zawieszenia między ukończeniem szkoły średnie, a nie podjęciem dalszej nauki z powodów osobistych. Krotko mówią wykształcenie ogólne i chęć kontynuacji nauki, ale z wymuszoną przerwą roczna. Wiadomym jest, że będąc w takiej sytuacji kokosów się nie zarobi, dlatego też oczekiwania co do płacy nie były zawyżone, ale żeby była płaca musi być i praca. W tym miejscu zaczynały się schody.

Ciężko jest nie odnieść wrażenia, że niektorzy pracodawcy szukają pracownika tak, żeby czasem przez przypadke nie znaleźć. W znajdującym się nieopodal mojego miejsca zamieszkania sklepie pojawiła się informacja: "osobę na stanowisko kasjera przyjmę - informacja w sklepie". Idź - mówię znajomej - zanieś CV, może coś z tego będzie.Jak poradziłem tak zrobiła. Wzięła CV i podreptała do wskazanego sklepu. Poszła, złożyła i... nic. Pani w kasie powiedziała, że CV przekaże kierowniczce i na tym koniec. Zero odpowiedzi. Pomyślałem, że może już kogoś zatrudnili, ale informacja o poszukiwaniu osoby do pracy wisiała przez kolejne dwa tygodnie. Idź - mówię znajomej - może nie przekazali CV kierowniczce. Jak poradziłem tak zrobiła. Szczęście w nieszczęściu tym razem trafiła na osobę decyzyjną. Po krótkiej rozmowie dowiedziała się, że na pracę nie ma co liczyć bo nie jest ani rencistką, ani emerytką, ani niepełnosprawna (co de facto byłoby najmilej widziane). Informacja o poszukiwaniu przez nich pracownika wisiała jeszcze przez 1,5 roku.

Znajoma szukała dalej i wszędzie historia wyglądała podobnie. Albo brak jakiegokolwiek odzewu, albo seria krótkich pytań: studentka? Rencistka? Orzeczenie o niepełnosprawności? O emeryturę nie pytali bo chyba na oko było widać, że i tego nie ma. Nikogo nic więcej nie interesowało. Co ciekawe, w większości sklepów, które wywieszały informację o wolnym etacie, ogłoszenia wisiały jeszcze przez długi czas. Nawet do roku.

Młoda osoba, chcąca zarobić na własne utrzymanie, żeby móc podjąć dalszą naukę doszła do wniosku, że żeby znaleźć pracę dobrze byłoby przetrącić sobie kręgosłup, albo chociaż "upierdolić" nogę czy rękę. Takie czasy nastały, że czasem bardziej opłacalne jest bycie kaleką niż osobą zdrową. Czy to już dyskryminacja?

P.S Dopuszczam do siebie możliwość, że opisana sytuacja może wynikać ze specyfiki miejsca, w którym mieszkam, albo zwykłego przypadku. Naprawdę chciałbym w to wierzyć, bo alternatywą jest świadomość życia w kraju, w którym człowiek zaczyna żałować, że jest pełnosprawny.

poniedziałek, 9 lutego 2015

Hymn pochwalny - słowo na pożegnanie

Nie było moją intencją zaczynanie blogowania od wpisów smutnych w swej wymowie, jednak wena nie wybiera. Zwłaszcza, że wielkimi krokami zbliża się chwila, której bałem się od dawna - pożegnanie.

Kwestią nie lat, a w optymistycznej wersji miesięcy, jest konieczność pożegnania się z moim wieloletnim przyjacielem. Słowo "przyjaciel" nie oddaje w pełni naszych relacji, które śmiało można nazwać partnerskimi. Poznaliśmy się ponad 6 lat temu przez Internet i od tamtej pory widywaliśmy się niemal codziennie. W ciagu tego czasu przeżyliśmy wiele wspólnych chwil, zarówno tych dobrych, które będę jeszcze długo nosił w pamięci, jak i tych złych, o których staram się nie myślec. W każdym związku są przecież wzloty i upadki. Jestem wdzięczny za to, że dzięki znajomości z nim tak wiele zyskałem. To właśnie on pomógł mi przebrnąć przez trudne początki pisania (najpierw do szuflady, z czasem rownież dla innych), to dzięki niemu zacząłem prowadzić bloga (dziś już zapomnianego i leżącego w gruzach dawnej weny artystycznej), wreszcie to dzięki niemu obcowałem z szeroko pojęta kulturą (od muzyki, przez literaturę, aż po kinematografię). Dziękuję, że byłeś, choć tak naprawdę nadal jeszcze jesteś, moją busolą i Gwiazdą Polarną na drodze do wiedzy i informacji z wciąż niepoznanego świata. 

Chcąc oddać hołd mojemu Przyjacielowi, nie mogę pominąć fizycznej sfery naszej znajomości, która była wręcz idealnym dopełnieniem łączących nas uczuć. Mogłem na Niego patrzyć godzinami i rzadko kiedy miałem dość, a najczęściej odczuwałem niczym niezaspokojony niedosyt. Choć zdarzały się momenty, kiedy Jego widok mnie odpychał, w pamięci zachować pragnę tylko te chwile, które dostarczyły mi niezapomnianych, hedonistycznych doznań. I choć nigdy mu tego nie mówiłem, to uwielbiałem kłaść na nim swoje dłonie i czuć jego ciepło. Myślę, że o tym wiedział, ponieważ robiłem to bardzo często, prawie każdego dnia. Wewnętrzny instynkt pchał mnie do tego. Musiałem - chociaż na chwilę. Jego umiejętności i możliwości elektryzowały mnie, przeszywając podniecającym dreszczem. Żałuję, że ta znajomość musi się skończyć, jednak takie są prawa natury. Nic nie trwa wiecznie, a co ma swój początek i koniec znaleźć musi.

Na myśl o nadchodzącym rozstaniu ogarnia mnie smutek, którego opisać nie sposób. Ponad 6 lat znajomości kończy się niezdiagnozowaną chorobą, która zmieniła Go nie do poznania. I choć ciężko jest patrzyć jak odchodzi, będę z Nim aż do końca.

Byłeś (jesteś) dla mnie bratem, którego nigdy nie miałem. Nigdy bym nie powiedział, że można żywić tak głębokie uczucia do Laptopa - a jednak.

sobota, 7 lutego 2015

Pierwsze koty za płoty

Wiele wody w Wiśle upłynęło od formalnego założenia mojego bloga do pierwszego (dzisiejszego) wpisu. Powodów było wiele: brak weny, brak czasu, brak koncepcji graficznej i brak umiejętności, żeby po pojawieniu się koncepcji, grafikę stworzyć. Na dzień dzisiejszy powstało to co właśnie Czytelniku podziwiasz, ale mam nadzieję, że z czasem temat ewoluuje.  Przy okazji dziękuję twórcy za poświęcony czas i energię. Moje siły w tym temacie wystarczyłyby jedynie na wybranie jednego z dostępnych na bloggerze szablonów, a znając życie i tak by nie pasował do treści. 

Zapraszam do odwiedzania, czytania i komentowania (no chyba, że się ze mną nie zgadzasz, albo nie masz nic ciekawego do napisania - wtedy komentowanie jest zbędne). Do poczytania!