środa, 4 marca 2015

Z pamiętnika podróżnika cz. 2 - Dotrzeć na Kanary (rozdział I)

Przeczytaj również: Z pamiętnika podróżnika cz.1

Czekając i próbując cieszyć się z życia niewiele miałem powodów do radości. W pracy atmosfera robiła się nerwowa z powodu zbliżających się zmian, na które wszyscy czekali, a na które niewielu miało wpływ, życie prywatne ogarnął marazm i generalnie klimat był nerwowy - jak to w zimie. Jedną z niewielu pozytywnych perspektyw, zbliżających się wraz z początkiem roku, był mój długo wyczekiwany wyjazd. Wyjazd do raju.

Nie jestem osobą, która dużo podróżuje. Wiąże się z tym brak umiejętności dobrego pakowania, który wraz z moją tendencją do zostawiania niektórych rzeczy na ostatnią chwilę, przynosi niekiedy opłakane skutki. Tym razem jednak mniej więcej uporałem się z bagażem i to co leżało w mojej gestii zostało zrobione na czas. Kłody pod nogi rzucił mi przewoźnik o nazwie Ryanair. Otóż okazało się, że mogę odprawić się tylko w jedną stronę bez dodatkowych kosztów. Chcąc odprawić się wcześniej niż siedem dni przed odlotem należy zarezerwować sobie miejsce, oczywiście odpłatnie. Ponieważ leciałem na równy tydzień, odprawić za darmo w drogę powrotną mogłem się w dniu wylotu, co stanowiło pewien problem logistyczny. Wiem, jakbym odżałował te kilka euro na rezerwację to nie byłoby problemu, ale jestem osobą, która nie lubi kiedy coś się na niej wymusza, a tak właśnie odebrałem zmiany, które wprowadził Ryanair. Poza tym wyszła ze mnie męsko - polska natura: ja nie dam rady? Oczywiście, że się odprawię o tej 5:00 rano w dniu odlotu i jeszcze zdążę wydrukować kartę pokładową. Wszystko byle nie dać Irlandczykowi zarobić. I tak się właśnie stało.

Podróż do stolicy przebiegła bez problemów. Polskiemu Busowi nie mam nic do zarzucenia, zwłaszcza biorąc pod uwagę cenę biletu. Dla tych, którzy zapłacili więcej pewną niedogodnością okazać się mógł nie do końca działający Internet (głośno reklamowane Wi-Fi) czy brak światła w toalecie. Ale przecież nie bez powodu wynaleziono latarki w telefonach prawda? Niewątpliwie wskazane wyżej niedociągnięcia techniczne rekompensowały gniazdka elektryczne pod fotelami. Czy był w nich prąd to nie wiem, ale sama świadomość, że mogę w każdej chwili podpiąć telefon do ładowania, działała na mnie uspokajająco. W autobusie, przy umiejętnym wykorzystaniu łokci i barków, udało mi się zająć miejsce na górze z samego przodu, co gwarantowało niezapomniane przeżycia. Jak wakacje to wakacje, trzeba korzystać na całego. Niestety rzeczywistość nie sprostała oczekiwaniom. Największym przeżyciem podróży był widok kilku przydrożnych cór Koryntu oraz wymalowanego na różowo w centrum jakiejś wsi budynku, do którego drogę wskazywał baner z napisem "Sex shop. Samoobsługowy". Żałuję do dziś, że nie udało mi się uwiecznić tego marketingowego ewenementu na fotografii. Kto wie, może okazja kiedyś się powtórzy?

Po prawie pięciu godzinach jazdy cały i zdrowy dotarłem do stolicy. Złapałem tramwaj prowadzący do dawno niewidzianego kuzyna i bezbłędnie trafiłem pod jego drzwi. Wizyta u rodziny przebiegła tak, jak każda wizyta u lubianych, ale rzadko widywanych krewnych... Rozegraliśmy scenariusz w Herosa VI, w którym odnieśliśmy spektakularne zwycięstwo. Po wyczerpującej walce naszymi wirtualnymi herosami poszliśmy spać przed 3:00, a o 5:00 trzeba było wstać, z powodu konieczności odprawienia się na lot powrotny i wydrukowania karty pokładowej, o czym pisałem wyżej.

Na lotnisko w Modlinie (tanie linie są tanie między innymi dlatego, że nie latają z centralnych lotnisk) dostałem się pociągiem, o wdzięcznej nazwie "Elf", po niecałej godzinie jazdy. Transport z centrum Warszawy do portu lotniczego jest zorganizowany tak, żeby podróżni mogli wypowiadać się w samych superlatywach o jego organizatorach. Na dworcu, niemal spod drzwi pociągu wskakuje się do autobusu, który mknie jak szalony (bezpośrednio!), prawie że na samą płytę lotniska. Jestem pewien, że planiści rozkładów celowo zorganizowali połączenie tak, że autobus odjeżdża z dworca o 7:51, a pociąg z Warszawy przyjeżdża o 7:55. Zmusza to podróżnych do zaczekania na kolejny autobus, co wiąże się z możliwością napawania się dworcowym klimatem oraz oddaniu się refleksji iście egzystencjalnej. Kto wie, może wymuszone oczekiwanie przyczyni się kiedyś, albo już się przyczyniło, do poznania przez jakiegoś samotnego podróżnika miłości swego życia? Ja nikogo nie poznałem, za to zmarzłem, a moje refleksje ograniczały się do "k... jak zimno".

Udało się! Dotarłem na lotnisko Warszawa Modlin. Pierwsze wrażenie? Kawałek ulicy (pasa startowego) z niewielką przybudówką na środku szczerego pola. Nie tak sobie wyobrażałem lotnisko, które w nazwie ma "Warszawa" - jakby nie było, stolica sukcesu, symbol siły i potęgi. Jaki sukces takie lotnisko. Jedynym pozytywnym akcentem była całkiem urodziwa dzierlatka, która przechadzała się tam i z powrotem prezentując przy tym całkiem apetyczne nogi. Niestety, nie dla psa kiełbasa. Dzierlatka poleciała do Brukseli, jak mniemam do króla Donka, zostawiając mnie sam na sam z wyobraźnią.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz