Kupiłem sobie ostatnio napój Frugo. Poczułem w ustach smak dzieciństwa, a pod nakrętką znalazłem taki oto napis: "Dój wymię wolności!". Więc doję śmiejąc się w duchu i będąc pełnym uznania dla autora napisu.
Myślałem, że tego typu dodatki nie są w stanie mnie już rozbawić. Na szczęście się myliłem.
środa, 18 marca 2015
środa, 11 marca 2015
Wyście z Ciemnogrodu cz. 3 - Kości zostały rzucone
Kości zostały rzucone, decyzje podjęte. Po dogłębnej autoanalizie doszedłem do wniosku, że jestem po części romantykiem, po części zaś człowiekiem predysponowanym do zakupu sprzętu dla gierojów tzn. zabawki firmy Apple. Nie żebym był jakimś szkaradnym, zawistnym, bogatym chu...dupkiem czy też lanserem z ego nadmuchanym do granic możliwości, tak jak sugerowali to bywalcy jednego z for branżowych. Po prostu raz w życiu chciałbym kupić coś z naprawdę górnej półki. Tak oto mój wybór został ograniczony do sprzętu z systemem operacyjnym Windows lub iOS. Nie spodziewałem się, że wyrzucenie ze sfery rozważań systemu Android wiązać się będzie z odrzuceniem 90% sprzętu dostępnego na rynku. Biorąc pod uwagę moją wcześniejszą charakterystykę wychodzi na to, że romantycy są gatunkiem na wymarciu, a bogatych jest niewielu. Czy to znaczy, że przyszło nam żyć w świecie "lamusów"? Nic to, diagnozy socjologiczne pozostawiam naukowcom, a sam skupiam się na dręczącym mnie dylemacie.
Windows - orka na ugorze
Nie ukrywam, że do tego systemu mam sentyment związany z tym, że praktycznie nigdy na żadnym innym tak naprawdę nie pracowałem i z żadnym nie mam tylu wspomnień co ze starym, pospolitym Windowsem. To właśnie na tym systemie dokonałem pierwszej udanej instalacji programu (chyba jakiejś gry), to właśnie ten system doprowadzał mnie do białej gorączki wieszając się z niewiadomych przyczyn, to na nim odtwarzałem pożyczone i Bóg jeden raczy wiedzieć skąd wzięte filmy, w tym także pierwszego pornola. Łezka w oku się kręci na samo wspomnienie tamtych chwil. Będąc sentymentalnym swój wzrok skierowałem na urządzenia działające pod tym właśnie systemem.
Moje rozczarowanie było proporcjonalne do sentymentu. Takiego ubóstwa oferty nie spodziewałem się w najśmielszych snach. Nie dość, że na Windowsie działa dosłownie kilka (z interesujących mnie sprzętowo) tabletów to jeszcze w większości są to tablety Asusa i Acera, do których to firm nigdy nie miałem zbyt dużego zaufania. Oprócz tego, w ofercie są jeszcze twory firm, o których nigdy nie słyszałem i chyba nieprędko usłyszę ponownie. Nie jestem miłośnikiem eksperymentowania i kupowania kota w worku, dlatego jedynym modelem, który zwrócił moją uwagę to Nokia Lumia 2520, która na pierwszy rzut oka byłaby wręcz idealna. Nie dość, że Widnows to jeszcze Nokia, do której żywię równie duży sentyment. Związek doskonały! Niestety, moja euforia szybo została zgaszona przez doczytanie, że moją niedoszłą Lumię obsługuje system Windows 8.1 RT. Co to jest? Nie mam pojęcia, ale po przeczytaniu kilku artykułów dotyczących tego dziwadła i przypomnieniu sobie traumy korzystania z Windowsa Vista, stwierdziłem, że nie jestem gotów na testowanie straszydła. Czar prysł. Zarówno ja, jak i mój portfel przeżyliśmy głębokie rozczarowanie, ponieważ Nokia miała ofertę, której mógłbym podołać finansowo, a alternatywą jest sprzęt Apple, którego ceny wywołują zarówno u mnie, jak i u mojej kieszeni gęsią skórkę.
Apple - owoc zakazany
Po przeżytych rozczarowaniach swoją uwagę skierowałem na wyroby amerykańskiego giganta spod znaku nadgryzionego jabłka. Przyznać muszę, że miałem odczucia ambiwalentne, gdyż z jednej strony czytane przeze mnie recenzje i opinie zachęcały do poważnego rozważenia zakupu tego cudu, z drugiej zaś, ceny mają zaporowe i kupno takiego sprzętu stanowi dla mnie drogę przez mękę wyrzutów sumienia i wątpliwości.
W swojej ofercie Apple posiada dwa tablety, które mnie zainteresowały. Są to IPad Air oraz jego nowsza wersja Air 2. Tablety z rodziny mini trzeba było odrzucić, ponieważ miał być to zamiennik laptopa, a ciężko uznać za zamiennik coś, co nie osiąga nawet 1/4 wielkości ekranu notebooka. Wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że jest to sprzęt godny polecenia i wart swoich pieniędzy, dlatego też postanowiłem wejść w nieznaną mi krainę luksusów i zbędnych wydatków. Moja próżność i niezdrowa ciekawość sprawiły, że niczym biblijna Ewa, podjąłem decyzję o spróbowaniu zakazanego jabłka. Kupuję iPada, a wybór modelu pozostawiam na czas po wizycie w sklepie i osobistym kontakcie ze sprzętem. Przyszłość czeka...
sobota, 7 marca 2015
Malkontent Wesoły - "Jestem feministką"
Jest kobieta, której nigdy się nie odmawia - na imię jej Wena. Nadchodzący czas i zbliżające się wraz z nim święto kobiet, natchnęły mnie do aktywności twórczej, której owoce przedstawiam poniżej.
Jestem feministką - kobietą wyzwoloną
Jestem feministką - kobietą wyzwoloną
W żadnym razie matką, broń Boże żoną!
Nie moją jest winą, że natura pokarała,
I zamiast siusiaka, łechtaczkę mi dała.
Dlatego też walczę! Z męskim uciskiem,
Dowodząc wyższości orgazmu - nad wytryskiem.
Jestem feministką, chłopom się nie kłaniam,
Nienawidzę ich za to, że mniej od nich zarabiam.
Swój brak kompetencji, podszyty kompleksami,
Leczę dość skutecznie - parytetami.
Gryzę zajadle, pomocną samczą dłoń,
Rzucam się do gardła, biję młotkiem w skroń.
Jestem feministką - kobietą wspaniałą!
Gardzę i przeklinam, tradycję skostniałą.
A kiedy jakiś "podludź" otwiera przede mną drzwi,
Biję chama w czerep! Aż do pierwszej krwi.
I gdy parszywiec jakiś, w dłoń mnie całuje,
Biegnę do toalety, gdzie obficie wymiotuję.
Jestem feministką - kobietą wyższej rasy,
A wszyscy faceci, to parszywe k....asy.
Tylko jeden problem jest obejść mi ciężko,
Jak ja biedna mam wynieść pralkę - na dziesiąte piętro?!
Poza tym wcale nie jestem, od mężczyzn gorsza!
Wszak tak jak i oni - codziennie golę wąsa!
Jestem feministką...
Wszystkim kobietom, zarówno tym wyzwolonym i tym zniewolonym, tym wojującym i tym pokornym, życzę wszystkiego najlepszego w ich wspólnym dniu - Wesoły M.
Wszystkim kobietom, zarówno tym wyzwolonym i tym zniewolonym, tym wojującym i tym pokornym, życzę wszystkiego najlepszego w ich wspólnym dniu - Wesoły M.
piątek, 6 marca 2015
Z pamiętnika podróżnika cz. 2 - Dotrzeć na Kanary (rozdział II)
Przeczytaj rownież: Dotrzeć na Kanary rozdział I
To co mnie zdziwiło to bardzo znikoma ilość funkcjonariuszy Straży Granicznej na terenie terminala. Wiem o tendencji do redukowania ilości funkcjonariuszy SG na lotniskach, ale żeby nie widzieć ani jednego? Pierwsze co mi przyszło do głowy, to to że może wszystkich przenieśli na Stare Kiejkuty, ale czy może to być? Nie dowiem się nigdy. Przez bramki bezpieczeństwa przepuszczali podróżnych pracownicy prywatnej firmy ochroniarskiej. Pan w średnim wieku, nieco łysiejący z wyćwiczonym mięśniem piwnym i pozostałością po muskułach z dawno minionych dni, pytał tonem nieznoszącym sprzeciwu przy okazji mieląc gumę do żucia w paszczy: "Jakiś sprzęt elektroniczny jest? Wyciągamy!". Swoją władzą nad "malućkimi" podkreślał założonymi na klatce piersiowej rękami. Brak taktu, kultury i profesjonalizmu aż się prosił o komentarz, jednak życie nauczyło mnie pokory. Milczałem. Gwoli sprawiedliwości - reszta pracowników na bramkach wydawała się w porządku.
Mój wypchany nieco ponad dopuszczalne gabaryty plecak kazano mi zdać do luku bagażowego (na szczęście bez dopłaty) i wpuszczono mnie na pokład Boeinga 7373-800, którym odbyłem pomyślny lot na Gran Canarię. W gronie prawie 200 osób znajdowali się nieliczni przedstawiciele wieku dziecięcego. Byłbym wielce zdziwiony, gdyby siedzieli daleko ode mnie, na szczęście szybko się zorientowałem, że powodów do zdziwień nie będzie. Pięć godzin słuchania głośnych śmiechów, krzyków, płaczu, potrząsania fotelem, skakania po pokładzie i moich desperackich prób panowania nad emocjami sprawiło tę podróż niezapomnianą. Z nostalgią wspominałem chodzące niedawno przede mną, apetyczne nogi lotniskowej dzierlatki próbując oderwać myśli od natrętnych bachorów siejących grozę i strach wśród reszty pasażerów. Na szczęście dotarliśmy, a ja zachowałem resztki świadomości. Odnotowałem przy tym poważny brak w moim podróżnym wyposażeniu - nie wziąłem ani słuchawek do telefonu, ani stoperów do uszu, co odbiło się na mojej kondycji zarówno fizycznej jak i psychicznej.
Trudy podróży wynagrodziła mi ponad 20-sto stopniowa temperatura, choć nie do końca odczuwalna ze względu na silny wiatr oraz perspektywa tygodniowego oderwania się od trosk i problemów, które bez żalu pozostawiłem w Polsce. Wakacje czas zacząć - witaj Gran Canario!
To co mnie zdziwiło to bardzo znikoma ilość funkcjonariuszy Straży Granicznej na terenie terminala. Wiem o tendencji do redukowania ilości funkcjonariuszy SG na lotniskach, ale żeby nie widzieć ani jednego? Pierwsze co mi przyszło do głowy, to to że może wszystkich przenieśli na Stare Kiejkuty, ale czy może to być? Nie dowiem się nigdy. Przez bramki bezpieczeństwa przepuszczali podróżnych pracownicy prywatnej firmy ochroniarskiej. Pan w średnim wieku, nieco łysiejący z wyćwiczonym mięśniem piwnym i pozostałością po muskułach z dawno minionych dni, pytał tonem nieznoszącym sprzeciwu przy okazji mieląc gumę do żucia w paszczy: "Jakiś sprzęt elektroniczny jest? Wyciągamy!". Swoją władzą nad "malućkimi" podkreślał założonymi na klatce piersiowej rękami. Brak taktu, kultury i profesjonalizmu aż się prosił o komentarz, jednak życie nauczyło mnie pokory. Milczałem. Gwoli sprawiedliwości - reszta pracowników na bramkach wydawała się w porządku.
Mój wypchany nieco ponad dopuszczalne gabaryty plecak kazano mi zdać do luku bagażowego (na szczęście bez dopłaty) i wpuszczono mnie na pokład Boeinga 7373-800, którym odbyłem pomyślny lot na Gran Canarię. W gronie prawie 200 osób znajdowali się nieliczni przedstawiciele wieku dziecięcego. Byłbym wielce zdziwiony, gdyby siedzieli daleko ode mnie, na szczęście szybko się zorientowałem, że powodów do zdziwień nie będzie. Pięć godzin słuchania głośnych śmiechów, krzyków, płaczu, potrząsania fotelem, skakania po pokładzie i moich desperackich prób panowania nad emocjami sprawiło tę podróż niezapomnianą. Z nostalgią wspominałem chodzące niedawno przede mną, apetyczne nogi lotniskowej dzierlatki próbując oderwać myśli od natrętnych bachorów siejących grozę i strach wśród reszty pasażerów. Na szczęście dotarliśmy, a ja zachowałem resztki świadomości. Odnotowałem przy tym poważny brak w moim podróżnym wyposażeniu - nie wziąłem ani słuchawek do telefonu, ani stoperów do uszu, co odbiło się na mojej kondycji zarówno fizycznej jak i psychicznej.
Trudy podróży wynagrodziła mi ponad 20-sto stopniowa temperatura, choć nie do końca odczuwalna ze względu na silny wiatr oraz perspektywa tygodniowego oderwania się od trosk i problemów, które bez żalu pozostawiłem w Polsce. Wakacje czas zacząć - witaj Gran Canario!
środa, 4 marca 2015
Z pamiętnika podróżnika cz. 2 - Dotrzeć na Kanary (rozdział I)
Przeczytaj również: Z pamiętnika podróżnika cz.1
Czekając i próbując cieszyć się z życia niewiele miałem powodów do radości. W pracy atmosfera robiła się nerwowa z powodu zbliżających się zmian, na które wszyscy czekali, a na które niewielu miało wpływ, życie prywatne ogarnął marazm i generalnie klimat był nerwowy - jak to w zimie. Jedną z niewielu pozytywnych perspektyw, zbliżających się wraz z początkiem roku, był mój długo wyczekiwany wyjazd. Wyjazd do raju.
Czekając i próbując cieszyć się z życia niewiele miałem powodów do radości. W pracy atmosfera robiła się nerwowa z powodu zbliżających się zmian, na które wszyscy czekali, a na które niewielu miało wpływ, życie prywatne ogarnął marazm i generalnie klimat był nerwowy - jak to w zimie. Jedną z niewielu pozytywnych perspektyw, zbliżających się wraz z początkiem roku, był mój długo wyczekiwany wyjazd. Wyjazd do raju.
Nie jestem osobą, która dużo podróżuje. Wiąże się z tym brak umiejętności dobrego pakowania, który wraz z moją tendencją do zostawiania niektórych rzeczy na ostatnią chwilę, przynosi niekiedy opłakane skutki. Tym razem jednak mniej więcej uporałem się z bagażem i to co leżało w mojej gestii zostało zrobione na czas. Kłody pod nogi rzucił mi przewoźnik o nazwie Ryanair. Otóż okazało się, że mogę odprawić się tylko w jedną stronę bez dodatkowych kosztów. Chcąc odprawić się wcześniej niż siedem dni przed odlotem należy zarezerwować sobie miejsce, oczywiście odpłatnie. Ponieważ leciałem na równy tydzień, odprawić za darmo w drogę powrotną mogłem się w dniu wylotu, co stanowiło pewien problem logistyczny. Wiem, jakbym odżałował te kilka euro na rezerwację to nie byłoby problemu, ale jestem osobą, która nie lubi kiedy coś się na niej wymusza, a tak właśnie odebrałem zmiany, które wprowadził Ryanair. Poza tym wyszła ze mnie męsko - polska natura: ja nie dam rady? Oczywiście, że się odprawię o tej 5:00 rano w dniu odlotu i jeszcze zdążę wydrukować kartę pokładową. Wszystko byle nie dać Irlandczykowi zarobić. I tak się właśnie stało.
Podróż do stolicy przebiegła bez problemów. Polskiemu Busowi nie mam nic do zarzucenia, zwłaszcza biorąc pod uwagę cenę biletu. Dla tych, którzy zapłacili więcej pewną niedogodnością okazać się mógł nie do końca działający Internet (głośno reklamowane Wi-Fi) czy brak światła w toalecie. Ale przecież nie bez powodu wynaleziono latarki w telefonach prawda? Niewątpliwie wskazane wyżej niedociągnięcia techniczne rekompensowały gniazdka elektryczne pod fotelami. Czy był w nich prąd to nie wiem, ale sama świadomość, że mogę w każdej chwili podpiąć telefon do ładowania, działała na mnie uspokajająco. W autobusie, przy umiejętnym wykorzystaniu łokci i barków, udało mi się zająć miejsce na górze z samego przodu, co gwarantowało niezapomniane przeżycia. Jak wakacje to wakacje, trzeba korzystać na całego. Niestety rzeczywistość nie sprostała oczekiwaniom. Największym przeżyciem podróży był widok kilku przydrożnych cór Koryntu oraz wymalowanego na różowo w centrum jakiejś wsi budynku, do którego drogę wskazywał baner z napisem "Sex shop. Samoobsługowy". Żałuję do dziś, że nie udało mi się uwiecznić tego marketingowego ewenementu na fotografii. Kto wie, może okazja kiedyś się powtórzy?
Po prawie pięciu godzinach jazdy cały i zdrowy dotarłem do stolicy. Złapałem tramwaj prowadzący do dawno niewidzianego kuzyna i bezbłędnie trafiłem pod jego drzwi. Wizyta u rodziny przebiegła tak, jak każda wizyta u lubianych, ale rzadko widywanych krewnych... Rozegraliśmy scenariusz w Herosa VI, w którym odnieśliśmy spektakularne zwycięstwo. Po wyczerpującej walce naszymi wirtualnymi herosami poszliśmy spać przed 3:00, a o 5:00 trzeba było wstać, z powodu konieczności odprawienia się na lot powrotny i wydrukowania karty pokładowej, o czym pisałem wyżej.
Na lotnisko w Modlinie (tanie linie są tanie między innymi dlatego, że nie latają z centralnych lotnisk) dostałem się pociągiem, o wdzięcznej nazwie "Elf", po niecałej godzinie jazdy. Transport z centrum Warszawy do portu lotniczego jest zorganizowany tak, żeby podróżni mogli wypowiadać się w samych superlatywach o jego organizatorach. Na dworcu, niemal spod drzwi pociągu wskakuje się do autobusu, który mknie jak szalony (bezpośrednio!), prawie że na samą płytę lotniska. Jestem pewien, że planiści rozkładów celowo zorganizowali połączenie tak, że autobus odjeżdża z dworca o 7:51, a pociąg z Warszawy przyjeżdża o 7:55. Zmusza to podróżnych do zaczekania na kolejny autobus, co wiąże się z możliwością napawania się dworcowym klimatem oraz oddaniu się refleksji iście egzystencjalnej. Kto wie, może wymuszone oczekiwanie przyczyni się kiedyś, albo już się przyczyniło, do poznania przez jakiegoś samotnego podróżnika miłości swego życia? Ja nikogo nie poznałem, za to zmarzłem, a moje refleksje ograniczały się do "k... jak zimno".
Udało się! Dotarłem na lotnisko Warszawa Modlin. Pierwsze wrażenie? Kawałek ulicy (pasa startowego) z niewielką przybudówką na środku szczerego pola. Nie tak sobie wyobrażałem lotnisko, które w nazwie ma "Warszawa" - jakby nie było, stolica sukcesu, symbol siły i potęgi. Jaki sukces takie lotnisko. Jedynym pozytywnym akcentem była całkiem urodziwa dzierlatka, która przechadzała się tam i z powrotem prezentując przy tym całkiem apetyczne nogi. Niestety, nie dla psa kiełbasa. Dzierlatka poleciała do Brukseli, jak mniemam do króla Donka, zostawiając mnie sam na sam z wyobraźnią.
Po prawie pięciu godzinach jazdy cały i zdrowy dotarłem do stolicy. Złapałem tramwaj prowadzący do dawno niewidzianego kuzyna i bezbłędnie trafiłem pod jego drzwi. Wizyta u rodziny przebiegła tak, jak każda wizyta u lubianych, ale rzadko widywanych krewnych... Rozegraliśmy scenariusz w Herosa VI, w którym odnieśliśmy spektakularne zwycięstwo. Po wyczerpującej walce naszymi wirtualnymi herosami poszliśmy spać przed 3:00, a o 5:00 trzeba było wstać, z powodu konieczności odprawienia się na lot powrotny i wydrukowania karty pokładowej, o czym pisałem wyżej.
Na lotnisko w Modlinie (tanie linie są tanie między innymi dlatego, że nie latają z centralnych lotnisk) dostałem się pociągiem, o wdzięcznej nazwie "Elf", po niecałej godzinie jazdy. Transport z centrum Warszawy do portu lotniczego jest zorganizowany tak, żeby podróżni mogli wypowiadać się w samych superlatywach o jego organizatorach. Na dworcu, niemal spod drzwi pociągu wskakuje się do autobusu, który mknie jak szalony (bezpośrednio!), prawie że na samą płytę lotniska. Jestem pewien, że planiści rozkładów celowo zorganizowali połączenie tak, że autobus odjeżdża z dworca o 7:51, a pociąg z Warszawy przyjeżdża o 7:55. Zmusza to podróżnych do zaczekania na kolejny autobus, co wiąże się z możliwością napawania się dworcowym klimatem oraz oddaniu się refleksji iście egzystencjalnej. Kto wie, może wymuszone oczekiwanie przyczyni się kiedyś, albo już się przyczyniło, do poznania przez jakiegoś samotnego podróżnika miłości swego życia? Ja nikogo nie poznałem, za to zmarzłem, a moje refleksje ograniczały się do "k... jak zimno".
Udało się! Dotarłem na lotnisko Warszawa Modlin. Pierwsze wrażenie? Kawałek ulicy (pasa startowego) z niewielką przybudówką na środku szczerego pola. Nie tak sobie wyobrażałem lotnisko, które w nazwie ma "Warszawa" - jakby nie było, stolica sukcesu, symbol siły i potęgi. Jaki sukces takie lotnisko. Jedynym pozytywnym akcentem była całkiem urodziwa dzierlatka, która przechadzała się tam i z powrotem prezentując przy tym całkiem apetyczne nogi. Niestety, nie dla psa kiełbasa. Dzierlatka poleciała do Brukseli, jak mniemam do króla Donka, zostawiając mnie sam na sam z wyobraźnią.
Subskrybuj:
Posty (Atom)