środa, 22 kwietnia 2015

Wyjście z Ciemnogrodu cz. 4 - Przybyłem, zobaczyłem, pomacałem izdecydowałem.

Przeczytaj również: Geneza wyjściaWyjście cz. 1, cz. 2, cz. 3

Podróż po krętym, pełnym niespodzianek szlaku elektronicznych gadżetów, doprowadziła mnie pod drzwi, przez które przejść może tylko elita, albo każdy burak mający odpowiednią ilość pieniędzy lub zdolność kredytową. Stanąłem przed wejściem do sklepu oferującego sprzęt Apple, niczym przed szafą prowadzącą do Narni i próbując desperacko opanować drżenie rąk i lejący się po moim czole pot, przekroczyłem próg Matrixa. 

Muszę przyznać, że czułem się nieswojo będąc w krainie luksusu, gdzie ceny wahają się od 1000 do 13 000 zł. Oddać jednak trzeba fakt, że te zabawki mają coś w sobie i nawet jeśli jest to efekt autosugestii, to zabawa produktami Apple dostarczyła mi wrażeń podobnych do tych, które towarzyszyły mi podczas pierwszego kontaktu z kolorowym monitorem (tak, pamiętam czasy kiedy kolorowy monitor był towarem klasy premium, niczym telewizor za komuny). Spodobało mi się.

Po wcześniejszym przestudiowaniu recenzji i porównań oraz osobistym dzierżeniu w rękach obu modeli iPada, zdecydowałem iść z duchem czasu i zainwestować w model Air 2. Być może jest to życie ponad stan, marnotrawienie kapitału zdobytego własną krawicą, a może po prostu danie upustu własnej próżności...tak czy siak decyzja została podjęta. Jeszcze tylko uporanie się z tą cząstką mnie, która twierdzi, że nie jest to do końca dobry pomysł i może lepiej byłoby kupić coś tańszego. A kiedy ta rozsądniejsza część mnie skapituluje, będę mógł spokojnie wejść pod finansową kreskę kosztując zakazanego jabłka. Pod warunkiem, że sprzedadzą mi na raty, ale to już osobna historia. 


niedziela, 5 kwietnia 2015

Z pamiętnika poróżnika cz. 3 - Malkontent plażuje, baluje i opisuje (rozdział I)

Przeczytaj również: Z pamiętnika podróżnika cz.1, oraz część 2.

O wyspie w telegraficznym skrócie

Nie lubię, nie bardzo chcę i nie czuję się kompetentny podawać faktów dotyczących wyspy, jednak nawet najbardziej prymitywna relacja z pobytu w jakimś miejscu zawierać powinna choćby kilka podstawowych informacji o owym skrawku ziemi na naszym padole łez. Osobiście wolałbym skupić się na własnych spostrzeżeniach, doświadczeniach czy refleksjach, jednak nikt nie mówił, że będzie łatwo. Będąc osobą ceniącą sobie pewnie standardy, postanowiłem wywiązać się z ciążącego na moim podróżniczym sumieniu obowiązku i przytoczyć kilka faktów o samej wyspie. 

Gran Canaria jest jedną z siedmiu wysp pochodzenia wulkanicznego zaliczanych do archipelagu Wysp Kanaryjskich otoczonych przez Ocean Atlantycki. Gran Canaria, wraz z Teneryfą, Fuerteventurą oraz Lanzarote są największymi i najbardziej spopularyzowanymi z Wysp Kanaryjskich, na które co roku przybywają ogromne rzesze turystów. Wyspa kontynentalnie jest częścią Afryki, terytorialnie zaś przynależy do Hiszpanii, a jej stolicą jest liczące niemal 400 tysięcy mieszkańców miasto Las Palmas de Gran Canaria. Miejsce to oddalone jest ok. 5000 km od Warszawy, ok. 200 km od najbliższego stałego lądu na kontynencie afrykańskim i ok. 1250 km od najbliższego europejskiego portu, który znajduje się w Kadyksie. Różnorodność stref klimatycznych występujących na wyspie sprawiła, że Gran Canaria określana jest mianem "kontynentu w miniaturze". Osoby zainteresowany tematem odsyłam do portali podróżniczych, na których znaleźć można informacje o poszczególnych miastach, szlakach komunikacyjnych czy demografii wyspy, choć z doświadczenia wiem, że informacje ogólne w znakomitej większości brane są z jednego, uniwersalnego źródła zwanego Wikipedią.

Ostatni etap podróży

Moim miejscem docelowym, w którym miałem mieć kwaterę główną, była dzielnica Faro w części wyspy zwanej Maspalomas, która oprócz stolicy jest głównym celem złaknionych przygód i słońca turystów. Dostanie się z lotniska do kompleksu domków wypoczynkowych, o wdzięcznej nazwie El Cardonal Apartaments, w których czekała na mnie prycza, ciepły prysznic i jeszcze cieplejsza strawa, zajęło mi około godziny. Zaraz po wyjściu z samolotu i wzięciu mojego przymusowo danego do luku bagażowego plecaka, otrzymałem od miłej hiszpanki mapkę turystyczną wyspy oraz piękny uśmiech na powitanie. Do Faro dojechać można było bezpośrednio autobusem (linia 66). Dla osób nie mogących się odnaleźć w nowym miejscu, na przystanku autobusowym, dobrą radą służył pan w odblaskowej kamizelce z napisem "Bus Informaction" mówiący w językach: hiszpańskim, angielskim, włoskim i niemieckim. Osobom niemającym talentów do języków obcych zawsze pozostawał migowy i wręczona w terminalu mapka. Podróż minęła bez niespodzianek. Po wyjściu z autobusu pierwsze kroki skierowałem na znajdującą się nieopodal plażę, by powiedzieć "cześć" kanaryjskim wydmom oraz Atlantykowi. Odpowiedniej oprawy chwili powitania nadał drink "Sex on the beach", w jednej z przyplażowych knajpek oraz doza niczym niezmąconej refleksji. Chwilo trwaj wiecznie!