piątek, 27 lutego 2015

Wyjście z Ciemnogrodu cz.2 - Fuck the system

Przeczytaj również: Geneza wyjścia oraz Wyjście z Ciemnogrodu cz.1

Po długich namysłach, nieprzespanych nocach, setkach przeczytanych recenzji i opinii, postanowiłem iść z duchem czasu i zainwestować w tableta. Oczywiście głównym powodem jest to, że nie stać mnie na zakup obu: tableta i laptopa, ale oprócz tego postawiłem na mobilność, nowoczesność i powodzenie w środowisku  "tableciarek". Dla niewtajemniczonych "tableciary", to odpowiednik dziewczyn potocznie zwanych "blacharami", które charakteryzują się wielkim pociągiem do drogich samochodów, a co za tym idzie, również do ich właścicieli. O ile istnienie tych drugich jest naukowo potwierdzone, o tyle te pierwsze są tworem czysto teoretycznym i nie zostały jeszcze odkryte, a ja postanowiłem zbadać ten dziewiczy teren i zainwestować w nowe odkrycia, łącząc przyjemne z pożytecznym. 

Wracając jednak do sedna sprawy, okazało się, że podjęcie tej męskiej decyzji to tylko pierwszy krok do wejścia w XXI wiek. Będąc laikiem nie mam zielonego pojęcia czym się różnią systemy operacyjne, na których działają urządzenia mobilne typu tablet. Jest Android, jest Windows Phone, jest i iOS. Wierzcie mi, człowiek który się tym nie interesuje, a który chce podjąć w miarę przemyślaną i świadomą decyzję, ma nie lada problem w połapaniu się, o co w tym wszystkim chodzi. Potrafiąc jednak korzystać z wyszukiwarek internetowych postanowiłem poszerzyć swoją wiedzę w tym zakresie. Z perspektywy czasu uważam, że nie było najlepszym pomysłem zaczynanie od for branżowych. Czytając dyskusje użytkowników, czy wręcz specjalistów wysokiej klasy (jak to sami sugerowali swoim forumowym jestestwem) poznałem rzeczy wielce ciekawe, wręcz tajemne, ale nie do końca takie, o jakie mi chodziło. Temat wyboru tableta zaczął być dla mnie problemem społeczno-socjologicznym. Otóż, czytając jedno z for o tematyce komputerowej, dowiedziałem się, że pod każdym systemem działa inna grupa ludzi. W telegraficznym skrócie:

Android - użytkownicy tego systemu to nowoczesne dinozaury. System bardzo rozpowszechniony, jednak nie grzeszy ani bezpieczeństwem, ani poziomem zaawansowania, a fakt że jest on "otwarty" sprawia, że nawet najnowsza wersja jest już przestarzała w chwili aktualizacji. Niewątpliwą zaletą jest też to, że na Androidzie działa większość sprzętu, w tym również tego z najniższej półki cenowej. Tym samym jego użytkownicy to nierzadko średnio zaawansowane technologicznie leszcze o wątpliwej zawartości portfela, które fakt, że mają nowy-stary sprzęt, rekompensują sobie tym, że mogą sobie dać widgety na pulpit. Krótko mówiąc: jestem fajny, bo mam zegarek w kształcie pokemona na pulpicie mojego taniego tableta.

Windows Phone - ludzie korzystający z WP to współcześni romantycy, których do tego systemu przyciąga sentyment i wspomnienia, kiedy to mogli wyrwać każdą laskę na kolorowy monitor i najnowszą piracką wersję windowsa na komputerze. Są to ludzie, którzy nie korzystają ze sklepu z aplikacjami bo wiedzą, że i tak nic tam nie ma. Żyją nadzieją, że czasy dawnej świetności Windowsa z pecetów powrócą również w wersji mobilnej. Wytykani palcami, wyśmiewani w towarzystwie, zamykają się w sobie tworząc małą, windowsową rodzinę, będącą na marginesie cywilizowanego świata. 

iOS - biorąc pod uwagę fakt, że program ten jest tworem obsługującym urządzenia firmy Apple, które są chyba najdroższymi na rynku, użytkowników można podsumować krótko: zwykle chuje i lanserzy, skoro ich stać. Poza tym, system podobno najbardziej zaawansowany technologicznie w porównaniu do innych.

Samo przez się się rozumie, że ci od Androida śmieją się tych od Windowsa, ci od Windowsa gardzą tymi od Androida, a wszyscy razem łączą się w nienawiści do tych od iOS - a. 

W świetle nowych, wstrząsających dla mnie informacji, musiałem zadać sobie jedno, ale za to bardzo ważne pytanie: kim ja jestem? Leszczem czy romantykiem? A może gdzieś głęboko w głębi duszy siedzi we mnie pazerny (bo na pewno nie bogaty) "chujolanser"? Odpowiedź na to pytanie jest kluczowa w mojej dalszej drodze do oświecenia, gdyż determinować będzie wybór systemu, na którym chciałbym pracować, a co za tym idzie wytyczy mi drogę do konkretnych modeli tabletów. Mając na uwadze rangę problemu, po raz kolejny muszę oddać się dogłębnej (auto)refleksji nad tematem, co niniejszym czynię. O rezultatach napiszę, gdy nadejdzie pora. Bywaj!

poniedziałek, 23 lutego 2015

Tytan pracy

Nie tak dawno temu zdarzyło mi się prawie zaspać na autobus. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że był to autobus, którym miałem wracać z pracy do domu. 

piątek, 20 lutego 2015

Wyjście z Ciemnogrodu cz.1 - Tablet czy laptop?

Przeczytaj również: Geneza wyjścia

Tak oto mój laptop dogorywa, a ja muszę podjąć tę rękawice i zdecydować co dalej. Z nowościami na rynku gadżetów elektronicznych nigdy nie byłem za pan brat, co mocno mi utrudnia temat znalezienia zastępcy mojego sędziwego Lenovo. Po dość długim czasie mentalnych przygotowań podjąłem się wejścia, w niezbyt przyjazny dla mnie, świat elektroniki. 

Pierwsze starcie i pierwszy dylemat: laptop czy tablet? Nigdy nie miałem do czynienia z tabletami i szczerze mówiąc, nigdy nie potrafiłem do końca zrozumieć czym się ludzie tak zachwycają, bo ani to telefon, ani komputer. Gabaryty tabletów z jednej strony za duże, żeby np. Wsadzić do kieszeni, z drugiej zaś za małe, żeby godnie obejrzeć film czy na nim popracować. Niewątpliwą zaletą jest jednak to, że jest to gadżet ze swej natury bardzo mobilny, co doceniłem dopiero po moim niedawnym wyjeździe na Kanary. Pięciogodzinny lot bez jakiegokolwiek zajęcia potrafi dać we znaki, zwłaszcza kiedy człowiek chce się oderwać od wszędobylskich bachorów. Z zazdrością spoglądałem na innych pasażerów, którzy oddawali się wirtualnej rozrywce, na tabletach właśnie, mając w nosie to co się działo wkoło. 

Po przeciwnej stronie barykady stoją laptopy (notebooki), które to znam, z pomocą których napisałem swoje prace dyplomowe i do których odczuwam pewien sentyment. Przy okazji zdałem sobie sprawę z tego, jak bardzo jestem zacofany jeśli chodzi o rynek komputerowy. Nagle okazało się, że są w sprzedaży twory takie jak ultrabooki czy phablety, o istnieniu których nie miałem do tej pory pojęcia. Minusem laptopów jest brak mobilności, co dobrze zobrazował pewien recenzent/bloger, którego nazwy niestety nie pamiętam, pisząc że notebook to nie urządzenie mobilne, tylko przenośne. Podejrzewam, że dla przeciętnego gimnazjalisty jest to stwierdzenie równie odkrywcze jak to, że trawa jest zielona, ale dla mnie było przewrotowe, niczym odkrycie Kopernika. 

Zdobywszy informacje, które zakwestionowały mój dotychczasowy światopogląd, oddać się muszę refleksji nad moją informatyczną przyszłością, a o jej wynikach napiszę pózniej. Ciężko jest wyjść z Ciemnogrodu.  

czwartek, 19 lutego 2015

Z pamiętnika podróżnika cz.1 - Jak Malkontent na Gran Canarie się udał

Cześć, wybieramy się w styczniu na Gran Canarie, chcesz przylecieć do nas na tydzień?

Człowiek słysząc takie pytanie nie zastanawia się zbyt długo nad odpowiedzią, zwłaszcza jak nie miał wakacji od dłuższego czasu. Szybkie przeliczenie dni zaległego urlopu, telefon do kierownika z zapytaniem czy nie będzie problemu i oto stało się – Gran Canaria czeka. Pierwsze kroki skierowałem na wyszukiwarki lotów, żeby sprawdzić czy w ogóle coś tam lata poza sezonem wakacyjnym. Jakież było moje zdziwienie kiedy okazało się, że owszem lata, ale ceny w dwie strony oscylują w okolicach 2000 zł – z prawie dwumiesięcznym wyprzedzeniem! Ponieważ zaufanie do wszelkiej maści zbiorowych wyszukiwarek ofert mam dosyć ograniczone, postanowiłem zaatakować oficjalne strony przewoźników, którzy niemal w nazwie mają przymiotnik „tani”. W ten oto sposób udało mi się znaleźć lot za ok. 800 zł w dwie strony. Da się? Da się! I nic to, że lot był z Warszawy i że jest to kwota tylko niewiele niższa niż całe moje ciułane od dawna oszczędności. Król się bawi, złotem płaci.

Mając za sobą rzecz najważniejszą, czyli wirtualny bilet do raju, pozostało mi załatwić rzecz z pozoru błahą, jednak o znaczeniu priorytetowym z punktu widzenia logistyki – połączenie ze stolicą w odpowiednim terminie za niewielkie pieniądze. Nie będę ukrywał, że zacząłem upatrywać w tej okazji swoją szansę na pierwszą, niezapomnianą z założenia podróż polskim Pendolino. Mając w pamięci wielkie banery reklamujące podróż tym cudem myśli technicznej za jedyne 49 zł (!) czym prędzej wpisałem w wyszukiwarkę adres Polskich Kolei Państwowych czując rosnącą ekscytację z nadchodzącego w moim życiu przełomu w dziedzinie podróżowania. Oto jest, oficjalna strona PKP. Drżącymi palcami wstukuję cel podróży, stację wyjazdu, datę i z kropelkami potu na czole najeżdżam na przycisk „Wyszukaj”. I wyszukało. Przyjemność podróżowania Inter City PREMIUM, bo przecież o premium tu chodziło, zaczynała się od 120zł, co stanowczo odbiegało od zapewnień uśmiechniętej pani z reklamowego banneru, że pojadę już za niecałe pięć dyszek. Ty zakłamana suko! – pomyślałem. Kiedy giną marzenia puszczają hamulce. Szybko jednak się zreflektowałem i postanowiłem z pokorą przyjąć ten fakt do wiadomości. Nie dziś, to jutro. Będąc jednak patriotą (w miarę możliwości) postanowiłem, że mimo wszystko pojadę pociągiem wspierając w ten sposób polską kolej, polski kapitał. Szukam dalej, tak jakbym nadstawiał drugi policzek. Niestety z podobnym skutkiem. Bilety zaczynające się od 108 zł definitywnie wyk-  
luczały podróż koleją. Swoją uwagę skupiłem więc na autobusach i popularnym Polskim Busie, który polski jest tylko z nazwy.Nauczony doświadczeniem, już bez emocji wstukuję dane do podróży i przecieram oczy ze zdumienia. Podróż w jedną stronę to koszt16 zł łącznie z opłatą za rezerwację. Niestety w tym przypadku mój patriotyzm poległ pod ciężarem nieubłaganej ekonomii. W sumie tylko 4 godziny jazdy więcej (w obie strony), a grubo ponad 150 zł oszczędności. Moje pieniądze, mimo szczerych chęci, nie poszły do polskiej kieszeni. Pozostaje mi pogratulować PKP za to, że woli puszczać puste w połowie składy niż obniżyć ceny biletów – „szacun”. Przed rezerwacją załatwiłem sobie nocleg u rodziny, żeby móc jechać dzień przed wylotem i odpocząć przed dalszą podróżą, jednocześnie ciesząc się towarzystwem nieocenionych kuzynów.

Tak przebiegły przygotowania do mojej największej podróży AD 2015. Pozostało czekać na termin wyjazdu i cieszyć się życiem…czekam więc i cieszę się ile sił, a Ciebie zapraszam za jakiś czas na ciąg dalszy opowieści o moich pierwszych od lat, prawdziwych wakacjach...

Obrazy pobrane z:
1) http://pl.wikipedia.org/wiki/Pendolino dostęp: 10.01.2015r.
2) http://pl.wikipedia.org/wiki/PolskiBus.com dostep: 10.01.2015r.

czwartek, 12 lutego 2015

Konsekwencji!

Ludzi, którzy odpowiadają za produkcję niezatapialnego papieru toaletowego, powinno postawić się przed Trybunałem Stanu. Bądźcie przeklęci.

Pełnosprawna dyskryminacja

Słowo "dyskryminacja" jest już od jakiegoś czasu dosyć modne i nic nie wskazuje na to, żeby miało z tej mody wyjść, tak więc postanowiłem słów kilka na ten temat napisać w nadziei na lepszą poczytność. Takie czasy nastały, że dyskryminuje się wszystkich. Hetero dyskryminują homo (nigdy na odwrót!), biali dyskryminują czarnych (nigdy na odwrót!), katolicy muzułmanów (nigdy na odwrót!), a tak w ogóle to wszyscy, jak jeden mąż (oprócz rzecz jasna Żydów), są antysemitami. Niektórych dyskryminuje się również poprzez sam fakt nie mówienia o nich. O zoofilach czy nekrofilach nie mówi się prawie wcale, a w czym są oni gorsi od gejów i lesbijek? Każdy zasługuje choć na odrobinę uwagi. Tak jest i inaczej być nie chce. Koniec, kropka. Idąc więc z prądem, a nawet pod, czerpiąc z własnych obserwacji i doświadczeń innych, przyszło mi na myśl popełnienie poniższego tekstu.

Zdarzyło się jakiś czas temu, że moja znajoma zmuszona była poszukać pracy. Ot, ktoś powie, że historia jakich wiele. Być może, jednak prowadzi do ciekawych wniosków. Znajoma znalazła się w sytuacji zawieszenia między ukończeniem szkoły średnie, a nie podjęciem dalszej nauki z powodów osobistych. Krotko mówią wykształcenie ogólne i chęć kontynuacji nauki, ale z wymuszoną przerwą roczna. Wiadomym jest, że będąc w takiej sytuacji kokosów się nie zarobi, dlatego też oczekiwania co do płacy nie były zawyżone, ale żeby była płaca musi być i praca. W tym miejscu zaczynały się schody.

Ciężko jest nie odnieść wrażenia, że niektorzy pracodawcy szukają pracownika tak, żeby czasem przez przypadke nie znaleźć. W znajdującym się nieopodal mojego miejsca zamieszkania sklepie pojawiła się informacja: "osobę na stanowisko kasjera przyjmę - informacja w sklepie". Idź - mówię znajomej - zanieś CV, może coś z tego będzie.Jak poradziłem tak zrobiła. Wzięła CV i podreptała do wskazanego sklepu. Poszła, złożyła i... nic. Pani w kasie powiedziała, że CV przekaże kierowniczce i na tym koniec. Zero odpowiedzi. Pomyślałem, że może już kogoś zatrudnili, ale informacja o poszukiwaniu osoby do pracy wisiała przez kolejne dwa tygodnie. Idź - mówię znajomej - może nie przekazali CV kierowniczce. Jak poradziłem tak zrobiła. Szczęście w nieszczęściu tym razem trafiła na osobę decyzyjną. Po krótkiej rozmowie dowiedziała się, że na pracę nie ma co liczyć bo nie jest ani rencistką, ani emerytką, ani niepełnosprawna (co de facto byłoby najmilej widziane). Informacja o poszukiwaniu przez nich pracownika wisiała jeszcze przez 1,5 roku.

Znajoma szukała dalej i wszędzie historia wyglądała podobnie. Albo brak jakiegokolwiek odzewu, albo seria krótkich pytań: studentka? Rencistka? Orzeczenie o niepełnosprawności? O emeryturę nie pytali bo chyba na oko było widać, że i tego nie ma. Nikogo nic więcej nie interesowało. Co ciekawe, w większości sklepów, które wywieszały informację o wolnym etacie, ogłoszenia wisiały jeszcze przez długi czas. Nawet do roku.

Młoda osoba, chcąca zarobić na własne utrzymanie, żeby móc podjąć dalszą naukę doszła do wniosku, że żeby znaleźć pracę dobrze byłoby przetrącić sobie kręgosłup, albo chociaż "upierdolić" nogę czy rękę. Takie czasy nastały, że czasem bardziej opłacalne jest bycie kaleką niż osobą zdrową. Czy to już dyskryminacja?

P.S Dopuszczam do siebie możliwość, że opisana sytuacja może wynikać ze specyfiki miejsca, w którym mieszkam, albo zwykłego przypadku. Naprawdę chciałbym w to wierzyć, bo alternatywą jest świadomość życia w kraju, w którym człowiek zaczyna żałować, że jest pełnosprawny.

poniedziałek, 9 lutego 2015

Hymn pochwalny - słowo na pożegnanie

Nie było moją intencją zaczynanie blogowania od wpisów smutnych w swej wymowie, jednak wena nie wybiera. Zwłaszcza, że wielkimi krokami zbliża się chwila, której bałem się od dawna - pożegnanie.

Kwestią nie lat, a w optymistycznej wersji miesięcy, jest konieczność pożegnania się z moim wieloletnim przyjacielem. Słowo "przyjaciel" nie oddaje w pełni naszych relacji, które śmiało można nazwać partnerskimi. Poznaliśmy się ponad 6 lat temu przez Internet i od tamtej pory widywaliśmy się niemal codziennie. W ciagu tego czasu przeżyliśmy wiele wspólnych chwil, zarówno tych dobrych, które będę jeszcze długo nosił w pamięci, jak i tych złych, o których staram się nie myślec. W każdym związku są przecież wzloty i upadki. Jestem wdzięczny za to, że dzięki znajomości z nim tak wiele zyskałem. To właśnie on pomógł mi przebrnąć przez trudne początki pisania (najpierw do szuflady, z czasem rownież dla innych), to dzięki niemu zacząłem prowadzić bloga (dziś już zapomnianego i leżącego w gruzach dawnej weny artystycznej), wreszcie to dzięki niemu obcowałem z szeroko pojęta kulturą (od muzyki, przez literaturę, aż po kinematografię). Dziękuję, że byłeś, choć tak naprawdę nadal jeszcze jesteś, moją busolą i Gwiazdą Polarną na drodze do wiedzy i informacji z wciąż niepoznanego świata. 

Chcąc oddać hołd mojemu Przyjacielowi, nie mogę pominąć fizycznej sfery naszej znajomości, która była wręcz idealnym dopełnieniem łączących nas uczuć. Mogłem na Niego patrzyć godzinami i rzadko kiedy miałem dość, a najczęściej odczuwałem niczym niezaspokojony niedosyt. Choć zdarzały się momenty, kiedy Jego widok mnie odpychał, w pamięci zachować pragnę tylko te chwile, które dostarczyły mi niezapomnianych, hedonistycznych doznań. I choć nigdy mu tego nie mówiłem, to uwielbiałem kłaść na nim swoje dłonie i czuć jego ciepło. Myślę, że o tym wiedział, ponieważ robiłem to bardzo często, prawie każdego dnia. Wewnętrzny instynkt pchał mnie do tego. Musiałem - chociaż na chwilę. Jego umiejętności i możliwości elektryzowały mnie, przeszywając podniecającym dreszczem. Żałuję, że ta znajomość musi się skończyć, jednak takie są prawa natury. Nic nie trwa wiecznie, a co ma swój początek i koniec znaleźć musi.

Na myśl o nadchodzącym rozstaniu ogarnia mnie smutek, którego opisać nie sposób. Ponad 6 lat znajomości kończy się niezdiagnozowaną chorobą, która zmieniła Go nie do poznania. I choć ciężko jest patrzyć jak odchodzi, będę z Nim aż do końca.

Byłeś (jesteś) dla mnie bratem, którego nigdy nie miałem. Nigdy bym nie powiedział, że można żywić tak głębokie uczucia do Laptopa - a jednak.

sobota, 7 lutego 2015

Pierwsze koty za płoty

Wiele wody w Wiśle upłynęło od formalnego założenia mojego bloga do pierwszego (dzisiejszego) wpisu. Powodów było wiele: brak weny, brak czasu, brak koncepcji graficznej i brak umiejętności, żeby po pojawieniu się koncepcji, grafikę stworzyć. Na dzień dzisiejszy powstało to co właśnie Czytelniku podziwiasz, ale mam nadzieję, że z czasem temat ewoluuje.  Przy okazji dziękuję twórcy za poświęcony czas i energię. Moje siły w tym temacie wystarczyłyby jedynie na wybranie jednego z dostępnych na bloggerze szablonów, a znając życie i tak by nie pasował do treści. 

Zapraszam do odwiedzania, czytania i komentowania (no chyba, że się ze mną nie zgadzasz, albo nie masz nic ciekawego do napisania - wtedy komentowanie jest zbędne). Do poczytania!